Łączna liczba wyświetleń

środa, 20 sierpnia 2014

Źródło siły

W brutalnej rzeczywistości pokazywanie własnych słabości i wad oznacza pewne wykluczenie poza nawias ludzi zdolnych, zaradnych, produktywnych i potrzebnych. Tempo współczesnej cywilizacji i ilość wynalazków służących w codziennym życiu dodatkowo obniżają pozycję przeciętnych, mało lub wcale nie kreatywnych, a tym bardziej uwikłanych w choroby czy nałogi. Niektóre standardowe slogany, typu: Kobieto, puchu marny (Adam Mickiewicz), bądź: Chłopaki nie płaczą, przestają być do końca prawdziwe i sprawdzalne. Kobiety mają wiele zalet, jak i mężczyźni, którzy niejednokrotnie są bardzo wrażliwi i wzruszają się (nawet roniąc swe łzy).
W Piśmie Świętym znajduje się zachęta do zdobywania prawdziwej siły, osadzonej w duszy: Bądź mężny i mocny, ponieważ ty rozdasz temu ludowi w posiadanie ziemię, którą poprzysiągłem dać ich przodkom. Tylko bądź mężny i mocny (…). Czyż ci nie rozkazałem: Bądź mężny i mocny? Nie bój się nie drżyj, bo z tobą jest Pan, Bóg twój, wszędzie, gdziekolwiek pójdziesz (Joz 1,6−7.9). John Eldredge natomiast, w książce Dzikie serce. Tęsknoty męskiej duszy napisał: Nie ma nikogo, kto mógłby zastąpić cię na arenie, na którą zostałeś wezwany. (…) Nikt nie może być tym, kim masz być ty. Ty jesteś bohaterem swojej własnej historii. Żadną postacią drugoplanową ani statystą, ale głównym bohaterem.[1] Za powyższymi wezwaniami kryje się głęboka myśl, którą poruszył również w swojej nauce Jezus Chrystus: Kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je (Mk 8,35).
Cechą człowieka, który stawia czoło wyzwaniom i działa w sposób dynamiczny jest to, że służy on sprawie większej niż on sam, czyli sprawie transcendentnej[2]. Tak oto wielkość człowieka, wynikająca w swym rdzeniu z pochodzenia od Boga, jest zakotwiczona w sens życia, czyli w miłowanie, na którym opiera się i w którym toczy się cała sfera transcendencji.
By tego nie zaprzepaścić lub nie ominąć, by podejmować zdobywanie szczytów Chrystusowego oddania drugiemu człowiekowi, trzeba zacząć od pojednania w swoim sercu, czyli znalezienia drogi do spełnienia, pośród burz i naporu. drogę wybieramy w sercu niemal nieustannie targanym poszukiwaniem prawdy, które ukoić może w pełni jedynie Bóg. Napisał już o tym św. Augustyn, w słowach: Niespokojne jest serce ludzkie, dopóki nie spocznie w Bogu[3].
Prawdziwą siłę, która daje moc, jest nie tyle oparcie w człowieku: ojcu czy matce, w bracie czy siostrze, w przyjacielu czy przyjaciółce, w mężu czy żonie. Prawdziwe źródło siły to znalezienie i pielęgnowanie więzi z Bogiem-Ojcem. W Stwórcy jest bowiem najpełniejsze źródło mocy duchowej pozwalającej na życie w pełni, na wzór Chrystusa – Syna Bożego. Ta oto właśnie moc pozwala i dziś: nakarmić głodnego, napoić spragnionego, zaopiekować się chorym, ubrać nagiego, odwiedzić uwięzionego − choćby był biednym, słabym czy nawet wrogiem (por. Łk 10,30−37). Służenie i oddanie drugiemu, nawet najgorszemu człowiekowi, jest możliwe jedynie przy motywacji wypływającej z umiłowania Chrystusa.
Oddanie życia za drugich to sekret najtrwalszej radości i spełnionych tęsknot. Oczywiście człowiek nie zawsze jest w pełni doskonały, mimo wspaniałych i szczytnych celów. Edgar Lee Masters napisał w jednym ze swych wierszy, że łódź tęskni za morzem, choć się go boi.[4] Jednak jest pewne, że nadchodzi w życiu (…) czas, gdy trzeba ze wszystkim zerwać i ruszyć w nieznane z Bogiem[5]. Dlatego też człowiek oddania drugiemu, ma przekonanie, że trwając w umiłowaniu bliźniego, trwa w Bogu i jest w Nim (Nie opuszczę cię ani nie pozostawię – Mt 28,20; Hbr 13,5). Przy czym kontakt z Bogiem może być zarówno akademicki, jak i podstawowy, lecz w swych fundamentach zasadzony przede wszystkim na stale pogłębianej wierze. W relacji człowieka i Boga główną oś stanowi prostota, szczerość i dialog miłości.     


[1] J. Eldredge, Dzikie serce. Tęsknoty męskiej duszy, Wyd. W drodze, Poznań 2003, s. 144.
[2] J.w., s. 145.
[3] Św. Augustyn, Wyznania.
[4] Cytat za: J. Eldredge, Dzikie serce…, s. 203.
[5] J. Eldredge, Dzikie serce…, s. 208.

sobota, 16 sierpnia 2014

Niccolò Paganini

Niccolò Paganini urodził się w Genui we Włoszech w 1782 r. Powszechnie jest uznawany za skrzypka wszech czasów.
Pierwszych lekcji muzyki udzielał mu ojciec Antonio, który oprócz gry na skrzypcach uczył go gry na gitarze i mandolinie. Szybko zauważył talent syna. Marząc o pozycji, jaką posiadał Mozart (który w roku urodzin Niccola miał 26 lat, a zmarł w 1791 r.)  pod karą zmuszał swego syna do wielogodzinnych ćwiczeń na instrumencie. Przy tak tyranizujących „metodach” Paganini szybko nabył niebywałych umiejętności. Mając 13 lat podjął w Parmie studia kompozytorskie. Po kilkunastomiesięcznej nauce odbył swą pierwszą podróż artystyczną po południowych Włoszech i Toskanii. Po roku wrócił do Genui. Mając 17 lat, nie mogąc dłużej znosić dyscypliny ojcowskiej, podstępnie uciekł spod opieki rodzicielskiej. Korzystając z wolności udał się ponownie w podróż artystyczną po różnych miastach włoskich. Mając 46 lat, podbudowany sukcesami na terenie Włoch, Paganini udał się na podbój reszty Europy. Tourneé trwało ponad 6 lat. W czerwcu 1829 r. wystąpił z koncertami w Poznaniu i w Warszawie. Jego gry słuchał m.in. 19-letni Fryderyk Chopin.
Obok podziwu i zachwytu od najwybitniejszych muzyków epoki Paganini spotkał się z opinią szarlatana, który niecodzienną sławę zdobywa „cyrkowymi sztuczkami”. Potępiającym ocenom jego gry i niedoścignionemu mistrzostwu sprzyjał charakterystyczny wygląd: ogromna szczupłość, czarne oczy i czarne włosy. Tak o nim pisze Kazimierz Wierzyński: Paganini, Niccolo Paganini! Imię to zaćmiewało blask tronów i oślepiało całą Europę. Szły za nim szepty zachwytu i szepty nienawiści, ekstaza i kalumnie, natchnienie i awantury, sztuka i skandal. Byli ludzie, którzy głosili, że mistrz jest w sojuszu z diabłem i tylko dzięki temu może ze swego Guarneriusa[1] wydobyć dźwięki, jakich nikt przed nim nie słyszał. Gdy podczas występu pękła Paganiniemu struna, nie przerwał gry i skończył koncert na trzech pozostałych. Odtąd podobno struny jego nabrały dziwnego zwyczaju i zaczęły pękać coraz częściej, a Paganini zawsze powtarzał bez skazy swe czarodziejskie (a według innych szarlatańskie) sztuki. Jakoby mu było tych strun za dużo, napisał kompozycję na dwie struny, a potem napisał na jedną: „Sonatę wojskową” pod nazwą „Napoleon”, i odniósł na koncercie triumf prestigitatora[2]. Wiedeń otworzył w jego fantastycznej karierze epokę powszechnej ekstazy. Genueńczyk stał się faworytem stolicy austriackiej, przepadała za nim arystokracja, szalały tłumy. Wszystko było à la Paganini, kapelusze, buty, rękawiczki, perfumy, potrawy. (…) Brał od niechcenia podwójne wysokie nuty, co uchodziło przed nim za rzecz niemożliwą, nie tylko nie znał trudności technicznych i umyślnie sam je sobie stwarzał, lecz do tych efektów dodawał jeszcze świetność tonu i czar, który magnetyzował audytorium.[3]   
W 1834 r. wrócił do rodzinnego kraju witany entuzjastycznie przez rodaków. Spragniony odpoczynku zamieszkał w pobliżu Parmy. Nękany gruźlicą pod koniec życia zaprzestał koncertów.
Niccolò Paganini jest niekwestionowanym królem skrzypków. Nie mniejszą sławą cieszy się jako kompozytor. W jego grze i kompozycjach romantyczne wirtuozostwo osiągnęło swoje apogeum. 
Do głównych zdobyczy techniki skrzypcowej N. Paganiniego należą:
- rozmaite sposoby prowadzenia smyczka w bardzo szybkich tempach,
- pizzicata (szarpanie strun) palcami lewej ręki przy jednoczesnej grze smyczkiem,
- flażolety[4] pojedyncze i podwójne,
- wszechstronne wykorzystanie możliwości gry na jednej strunie G,
- brawurowe pasaże przechodzące przez wszystkie rejestry instrumentu,
- skordatury (przestrajanie instrumentu) ułatwiające grę.  
Do najwybitniejszych kompozycji N. Paganiniego należą:
1)    Koncert skrzypcowy D-dur op. 6
2)    Koncert skrzypcowy h-moll op. 7
(w „dzwonkowym” rondem środkowym: La campanella, którą spopularyzował F. Liszt w transkrypcji fortepianowej)
3)    24 kaprysy na skrzypce solo
4)    Moto perpetuo (studium na prawą rękę; składa się z 3040 szesnastek ujętych w 117 takty w tempie allegro vivace bez żadnej pauzy)
5)    wariacje na strunie G pt. Mojżesz w Egipcie.

Paganini chorował na gruźlicę i nie mógł mówić. Przypuszcza się, iż chory był na zespół Marfana. Jednym z objawów choroby są długie „pajęcze" palce.[5] Dożył pięćdziesięciu ośmiu lat.[6]

[1] Guarneri – rodzina włoskich lutników, która wywodziła swe tradycje z pracowni Nicoli Amatiego, łącząc je z wpływami sztuki lutniczej Stradivariusa, działała w XVII i XVIII w. w Cremonie, Wenecji i Mantui.
[2] Sztukmistrz, kuglarz, magik, żongler.
[3] K. Wierzyński, Życie Chopina, Wydawnictwo Literackie, Kraków  1978, s. 85.
[4] Flażolet – sposób wydobywania dźwięku (np. z instrumentu strunowego) polegający na tym, że jedna składowa harmoniczna dominuje nad innymi, w szczególności nad tonem podstawowym. W przypadku instrumentów strunowych (np. instrumentów smyczkowych, jak skrzypce lub wiolonczela, czy szarpanych, jak gitara lub gitara basowa), flażolet uzyskuje się poprzez delikatnie przyłożenie palca w punktach węzłowych struny: w ½ (12 próg) lub w 1/3 (7 próg), 1/4 (5 próg), 1/5, 2/5, 1/6 długości struny i pobudzenie jej do drgań poprzez pociągnięcie smyczka czy - w przypadku instrumentów szarpanych - uderzenie w pobliżu mostka.
[5] http://pl.wikipedia.org/wiki/Niccol%C3%B2_Paganini
[6] Na podstawie osobistych notatek uczniowskich.

piątek, 15 sierpnia 2014

Na drodze powołania

Jeśli w życiu na obranej przez siebie drodze pojawi się jakieś niepowodzenie, zawód, rozczarowanie, rodzaj porażki, wówczas mogą uaktywnić się w człowieku natarczywe myśli: Co byłoby, jeśli obrałbym/obrałabym inną drogę, o której też myślałem/myślałam, ale wybrałem/wybrałam odmienną? Na to pytanie trudno odpowiedzieć jednoznacznie. W obliczu weryfikacji życia i większej ilości minusów niż plusów, może też pojawić się obawa, czy spełniliśmy swoje zadanie, do którego Bóg nas predysponował. Dla niedojrzałych w wierze strach może być momentem próby akceptacji samego siebie. Podsumowanie i ocena życia w sercu człowieka są prawdą, do której niezwykle trudno mieć dystans. Ci, którym się udało oczywiście nie mają tu większych problemów emocjonalnych czy duchowych. Rozgoryczenie i zdołowanie może dopaść natomiast tych, dla których weryfikacja własnej postawy i zachowania w życiu okazała się w przeważającej części pasmem pomyłek i błędów. Nie małą rolę odgrywa tu rozpoznanie stopnia wierności swemu powołaniu. Ks. dr Marek Dziewiecki zapewnia jednak, że jeśli pomylimy się w odczytaniu otrzymanego od Boga powołania lub jeśli przestraszymy się powołania, które w sobie odkrywamy, i pójdziemy inną drogą, to i tak możemy być zbawieni! Bóg nie przestaje nas wtedy kochać. Tyle tylko, że nie idziemy optymalną dla nas drogą życia. Cokolwiek jednak dobrego czynimy na tej innej niż przygotowanej nam drodze, Bóg i tak nam błogosławi, towarzyszy nam swoją łaską i wspiera nas w trwaniu na drodze zbawienia. Tak samo, jak towarzyszy nam wtedy, gdy wprawdzie idziemy drogą, którą On nam podpowiedział, ale nie jesteśmy jej do końca wierni.[1] Bóg bowiem, jako Ojciec nieskończonego miłosierdzia, nie może karać i obrażać się na swoje dzieci za pójście przez nie inną drogą. Każdy człowiek wybiera drogę posługując się Bożym darem wolnej woli. Jego cel ukierunkowany na zbawienie może jednak zostać osiągnięty na różnych ścieżkach. Nawet na drodze nie do końca zgodnej z powołaniem można sięgać po świętość. Ludzie, którzy pomylili się w odczytaniu swego powołania, mogą być zbawieni, a nawet zostać ogłoszeni świętymi, jeśli tylko na tej innej drodze zachowują przykazania i uczą się coraz dojrzalszej miłości.[2] Czemu tak się dzieje? Na ostatniej przed rajem konfrontacji życia ziemskiego („Sąd Ostateczny”) Chrystus ukaże nam ponownie istotę życia i jądro powołania – miłość. Jeśli formą reakcji na zło jest obojętność, zło, nałóg lub samozniszczenie – to tutaj nie ma miłości wobec bliźniego ani samego siebie, na której zasadza się miłość do innych (kochaj bliźniego jak siebie samego – zob. Mt 22,39). Brak miłości to życiowy problem i główna przyczyna odczuwania beznadziejności egzystencji. Żadna przyjemność nie zastąpi miłości. Przykładowo: Gdy ktoś poprawia sobie nastrój alkoholem czy narkotykami, wtedy zaczyna mieć już dwa problemy, a nie jeden.[3]
Jeśli w naszym myśleniu, działaniu i postawie mianownikiem była i jest miłość – wszystko jest zgodne z wolą Bożą. Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie (Mt 25,35−36). W tym jest głębia życia i człowieczeństwa. Świętości nie zdobywa się bowiem przez bierną przynależność do Chrystusa, ale zaangażowaną wierność Jego nauce. Dlaczego taki scenariusz jest możliwy, mimo pomyłki w powołaniu lub błędów dnia codziennego? Ujawniają to formy radzenia sobie z upadkami, błędami, cierpieniem i próbami oraz obserwacja i weryfikacja, czy działanie w ich obliczu było obrazem zwyciężania zła dobrem, czy też zniewoleniem i trwaniem w słabości. O kapitalnej postawie przeciwstawiania się złu i dźwigania krzyża mówił św. Paweł w paradoksalnych słowach usłyszanych na modlitwie, iż moc w słabości się doskonali (2 Kor 12,9). Apostoł powiedział tak dlatego, że miał świadomość osobistej pomyłki w rozpoznaniu właściwego życia do czasu nawrócenia pod Damaszkiem (nie mówiąc o późniejszych doświadczeniach i udrękach): Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny. Oszalałem, a wyście mnie do tego zmusili! To wy powinniście wyrażać mi uznanie. W niczym przecież nie byłem mniejszy od "wielkich apostołów", chociaż jestem niczym (2 Kor 12,9−11). W związku z tym ks. M. Dziewiecki powiedział, że święty to ktoś, kto mądrze i uczciwie radzi sobie z najtwardszą nawet rzeczywistością. To ktoś, kto ma wielką władzę nad samym sobą i dlatego potrafi pokonywać słabości, którymi inni ludzie poddają się czasem bez walki. Święty to taki człowiek, do którego można strzelać – jak do Jana Pawła II – czy którego można zabić – jak księdza Jerzego Popiełuszkę, ale którego nie da się zastraszyć ani pokonać. Święty to ktoś aż tak bardzo podobny do Jezusa, że już trudno odróżnić człowieka od Boga. Święty to najbardziej arystokratyczna wersja człowieczeństwa, jaka jest możliwa w doczesności.[4]


[1] Ks. M. Dziewiecki, Jacek Dziedzina, Psycholog w konfesjonale, Wyd. M, Kraków 2012, s. 51.
[2] J.w.
[3] J.w., s. 31.
[4] J.w., s. 45.

sobota, 9 sierpnia 2014

Miłość aż po drugi policzek

W Ewangelii według św. Mateusza zostało napisane: Słyszeliście, że powiedziano: „Oko za oko i ząb za ząb!” A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu: lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi! (Mt 5,38−39). Jak czynił to sam Jezus? Jak nadstawiał policzek? Jak Nauczyciel z Nazaretu emanował miłością wobec różnych osób? Ks. dr Marek Dziewiecki w książce Psycholog w konfesjonale udzielił na to pytanie znamienną odpowiedź: Jezus komunikuje miłość w sposób mądry, czyli zróżnicowany, bo dostosowany do postawy danego człowieka. To właśnie dlatego ludzi szlachetnych wspierał, błądzących upominał, a przed krzywdzicielami się bronił.[1] Jednocześnie ksiądz dodał rzecz niezwykle istotną, że obrona przed krzywdzicielem jest ważnym przejawem miłości, gdyż wtedy nie tworzę nieprzyjacielowi komfortu błądzenia i nie pozwalam, by miał jeszcze więcej ofiar na sumieniu.[2] Innymi słowy nadstawianie drugiego policzka to nie bierna postawa, by „dać się bić” na wzór bycia „workiem treningowym” dla agresorów. Oznaczałoby to bowiem formę tolerowania zła czy też niezdolność do skutecznej obrony. Obrazowe określenie o nadstawieniu drugiego policzka, to natomiast informacja jak reagować na zło. Nadstawić drugi policzek to znaleźć lepsze rozwiązanie niż odwet i czynić więcej niż wymaga prawo zwyczajowe[3]. Bowiem w prawie zwyczajowym Żydów czasów Chrystusa brakowało Bożego stosunku wobec nieprzyjaciół i pozostających poza społecznością izraelską. Prawo zwyczajowe nie wymagało od Żydów miłości do nieprzyjaciół.[4] Tak więc kiedy Jezus mówił o nadstawianiu drugiego policzka wskazywał drogę jeszcze doskonalszą (por. 1 Kor 12,31n) niż ludzkie prawo zwyczajowe. Wskazywał miłość Chrystusową względem każdego człowieka: bliskiego, przyjaciela, jak i obcego czy nieprzyjaciela. Ks. M. Dziewiecki, jako psycholog i duchowny jest zdania, że pierwszą formą miłości do nieprzyjaciół jest (…) obrona przed nimi. Kochać krzywdzicieli to bronić się przed nimi, by nie stali się jeszcze większymi krzywdzicielami (…).[5] Czynienie dobra, czyli mądre okazywanie miłości, to najmocniejsza i najbardziej skuteczna forma przezwyciężania zła. Lepsza niż samo bezpośrednie zwalczanie zła, bo to wiąże się najczęściej z agresją i walką.[6] Do obrazowej postawy nadstawiania policzka potrzebna jest więc odwaga miłości Chrystusowej: Tylko ten [bowiem], kto kocha, nie boi się rzeczywistości ani Bożej prawdy o rzeczywistości.[7] Miłując zaś nie boi się Boga ani nie czuje ciężaru prawa. Potwierdza to świecki teolog, twórca filozoteizmu (chrześcijańskiej wiary rozumnej) – Paweł Porębski, który wskazał gdzie tkwi błąd w postawie obrazowania Boga i niedojrzałej miłości:  
(…) skoro Bóg jest samą Miłością, to jak można bać się Boga. Jest to niedorzeczne. Niestety do dzisiaj spotyka się przekaz Boga surowego, karzącego, który tylko czeka aby dopaść człowieka i wymierzyć mu sprawiedliwość. Kościół chętnie korzysta z instrumentów prawnych, nakazów i zakazów. Perspektywa mąk piekielnych odstrasza ludzi. Objawienia prywatne są niejednokrotnie pełne groźnego przekazu, orędzia.[8] Św. Paweł Apostoł, który dobitnie doświadczył osobistego miłosierdzia Boga-Ojca, już 2000 lat temu ukazał Jego arcy-obraz w hymnie o miłości: Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje (…) (1 Kor 13,4−8).


[1] Ks. M. Dziewiecki, Jacek Dziedzina, Psycholog w konfesjonale, Wyd. M, Kraków 2012, s. 81.
[2] Tamże.
[3] Zob. ks. M. Dziewiecki, Jacek Dziedzina, Psycholog w konfesjonale, s. 80.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] J.w., s. 81.
[7] J.w., s. 116.
[8] P. Porębski, Puszka Pandory 6, strach [w:] www.wiara-rozumna.blog.onet.pl - dnia 20.11.2012.