Któż z ludzi nie doświadczył poniżenia
czy porażki? Nie ma człowieka, który miałby same sukcesy i życie usłane różami.
Najbardziej boli ta sprawa, która nie
powiodła się, mimo że najbardziej nam na niej zależało. I co w takim momencie
należałoby począć? Słyszy się czasem maksymę, że wielkość człowieka poznaje się
po tym jak powstaje on z upadku. Oczywiście zgadzam się z tym, przyjmując
jednak, że ten, kto zawiódł, autentycznie
odczuwa w sumieniu swój upadek, a więc to, w czym zawiódł nie spływa po nim,
jak po tłustej kaczce. Jeśli zaś upadek człowieka nic go nie wzrusza, to jest z
nim coś nie tak. Poza tym, nieczułemu na swoje zło łatwiej jest dalej iść przez
życie łamiąc po raz kolejny swój moralny kręgosłup.
Niezdany egzamin, ranę czy podeptanie
godności najboleśniej odczuwa człowiek wrażliwy. Wśród zaś wrażliwych są tacy,
których cierpienie łamie psychicznie, moralnie lub fizycznie, oraz tacy,
których ono paradoksalnie… wzmacnia. Odnośnie tych ostatnich, potwierdził to światowej
sławy psychiatra, który przeżył obóz koncentracyjny – prof. Viktor E. Frankl,
pisząc o rzeczywistości Holokaustu: Ludzie
wrażliwi, przywykli prowadzić bogate życie intelektualne, mogli w dwójnasób odczuwać
fizyczny ból (byli bowiem często słabsi i delikatniejsi), lecz ich wewnętrzne „ja”
ucierpiało w znacznie mniejszym stopniu. Potrafili bowiem uciec od otaczającej
ich potwornej rzeczywistości w bogactwo wewnętrznych wartości i duchową
wolność. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć pozorny paradoks dotyczący tego,
że część więźniów o słabszej konstytucji lepiej zdawała się znosić trudy obozowego
życia od tych fizycznie silniejszych.[1] Bolesne doświadczenia i życiowe zakręty
mogą więc być źródłem siły: Was mich nich
umbringt, macht mich stärker – Co mnie nie zabija, czyni mnie silniejszym (Friedrich
Nietzsche), ale nie zawsze. Dotyczy
to nielicznych, bo jak zauważył Ernest Hemingway: Świat łamie każdego, a potem niektórzy są jeszcze silniejsi w miejscu
złamania.
By poradzić sobie z poczuciem ludzkiej
niesprawiedliwości, wyzyskiem, biedą, własnym cierpieniem i tym ze strony innych
oraz wszelkim złem, nie wystarczy pamiętać o tym, co Jezus odpowiedział
Piotrowi, by nieustannie i zawsze przebaczać sobie i winowajcom (symboliczne 77 razy – zob. Mt 18,22). Samo też
wniknięcie w sytuację upadku osoby, nie zawsze jest skuteczne, by wnieść się ponad
cierpienie, nienawiść i zło. Viktor E. Frankl zauważył bowiem coś niezwykle interesującego:
Całkowite wytłumaczenie danej zbrodni
równałoby się usprawiedliwieniu winy zbrodniarza i uznaniu go za popsutą
maszynę, a nie za istotę wolną i odpowiedzialną.[2] W
podnoszeniu się z upadku nie należy też uciekać od odpowiedzialności, nie uznając
zła za zło czy grzechu za grzech. Wymówki i psychologiczna racjonalizacja,
stosowane w celu usprawiedliwienia tego, co było złe lub grzeszne, są formą
tchórzostwa i unikania odpowiedzialności. Uznanie zaś siebie za autora zła
równa się przyjęciu na swoje ramiona odpowiedzialności za nieprawość. Szatan
nie istnieje, ale zło – owszem, a jego autorem jest nie kto inny, jak człowiek
posiadający wolną wolę. Ten, kto uzna własne zło za nieprawość, może rozpocząć
drogę powrotną (inną, dobrą, prawą, pełną miłości). Każdy może tego doświadczyć,
nawet najgorszy łajdak, złoczyńca czy postać iście mefistofelesowska. Nikomu
nie wolno zabierać szansy na zmianę.
[1] Viktor E.
Frankl, Człowiek w poszukiwaniu sensu.
Głos nadziei z otchłani Holokaustu, Wyd. Czarna Owca, Warszawa 2013, s. 67.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz