Całości skomplikowanego życia Czajkowskiego
dodaje wyjątkowość postaci niezwykłej jego adoratorki i protektorki twórczości
– Nadieżdy von Meck. Postać to nietuzinkowa i ważna w biografii rosyjskiego
kompozytora, dlatego teraz poświęcę jej uwagę.
Nadieżda von Meck była osobą wykształconą,
matką 18 dzieci (z których tylko 11 przeżyło okres niemowlęctwa). Pochodziła z
rodziny kochającej muzykę. Sama dość często grała na fortepianie. Z wyglądu nie
była zbyt urodziwą damą, choć szczupłą i wysoką. Miała opinię osoby
ekstrawaganckiej i nieco dziwacznej. W 1876 r. jej mąż Karol (inżynier kolejnictwa)
zmarł na atak serca w wieku 45 lat po tym, jak dowiedział się o zdradzie żony.
Po jego śmierci Nadieżda i jej dzieci odziedziczyły spory majątek (zaliczany do
największych w całej Rosji), a obejmujący: dwie linie kolejowe, wspaniałą
rezydencję w Moskwie, posiadłość wiejską Braiłowo, kilka młynów, fabryk
włókienniczych i cukrowni. Po tragicznym jednak wydarzeniu jej męża Nadieżda,
prawdopodobnie trawiona wyrzutami sumienia, odizolowała się od świata
zewnętrznego, zajmując się wyłącznie potomstwem i zarządzaniem majątkiem.
Jedyną osobą, z którą utrzymywała kontakt był Mikołaj Rubinstein. To z jego
rekomendacji wdowa przyjęła pod swój dach młodego skrzypka – Józefa Kotka − ucznia
Czajkowskiego. Jako szczera entuzjastka kompozytora, w grudniu 1876 r. Nadieżda
zdecydowała się poprosić Czajkowskiego (w zamian za szczodre honorarium) o
przygotowanie dla goszczącego u niej Kotka i dla niej utworów (na skrzypce i
fortepian) dla wspólnego muzykowania w posiadłości. Ten oto niewinny fakt
zapoczątkował trwającą aż 14 lat korespondencyjną przyjaźń, której plonem była
wymiana ok. 1200 listów! Owa niezwykła znajomość i wymiana myśli daje wgląd w równie intymne co jakby
nierzeczywiste relacje między dwojgiem partnerów, możliwe w tej postaci tylko
dlatego, że oboje postanowili nie spotykać się nigdy ze sobą, nigdy też nie
zamienili w bezpośredniej rozmowie
ani jednego słowa.[1] Czajkowski czuł się bezpiecznie w
relacji, która pozwalała mu dzielić się z doświadczoną kobietą refleksjami o
swojej muzyce i odczuciach. Nadieżda była życzliwa, wspierała go i dodawała sił
twórczych, była mu więc bliska duchowo.
Poza tym obopólna zgoda na oddalenie niwelowała
obawy kompozytora dotyczące fizycznej bliskości. Pani von Meck stawiała jasno (…) sprawę: bezpośredni osobisty kontakt
między nimi, obojętnie jakiego rodzaju, nie wchodzi w rachubę, nawet gdyby
pragnęła tego jedna ze stron. Dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie musi go
widywać i nigdy nie zaproponuje mu spotkania, nie ukrywała przy tym, jak bardzo
jest nim zafascynowana. Na szczęście oboje byli na tyle nieśmiali i w swojej „mizantropii”
lękali się tak bardzo rozczarowania, które „często podąża tuż za wszelką
intymnością”, że faktycznie nigdy nie doszło między nimi do bezpośredniego spotkania
– a mogłoby ono rzeczywiście doprowadzić do okrutnego zawodu.[2] Tylko jeden jedyny raz przypadkiem spotkali
się, kiedy ich powozy minęły się w lasach Braiłowa. Oboje byli zmieszani i nic nie
powiedzieli do siebie. Jedynie Piotr uchylił lekko kapelusz.
Psychologowie doszukują się w nietypowym
związku Nadieżdy i Piotra nieświadomego odtworzenia i utrzymywania relacji matki
i syna. W każdym razie, przyjaźń między Czajkowskim a panią von Meck (starszą od niego o 9 lat) opierała
się na wzajemnym szacunku.
Poza
tym Nadieżda była osobą niezwykle hojną i to do tego stopnia, że w 1877
r. zaoferowała Czajkowskiemu 3 tysiące
rubli na uregulowanie długów, a potem coroczną, stałą pensję, by mógł
on, bez
zamartwiania się o środki finansowe, całkowicie poświęcić się
komponowaniu. Fakt
ten pozwolił Czajkowskiemu zrezygnować z nielubianej posady nauczyciela w
Konserwatorium Moskiewskim. W dowód wdzięczności dla swej przyjaciółki i
protektorki
dedykował pani von Meck swą IV Symfonię.
Jakkolwiek Czajkowski cenił Nadieżdę, nie
ustrzegł się przed obłudą i nieszczerością, którą oczywiście ukrywał przed nią,
a wyznawał w innej korespondencji, pisząc np. do brata: Z żalem przyznaję, że nasze stosunki nie są normalne i z tej
nienormalności zdaję sobie sprawę. Jego rozdwojenie natury wynikało z
drażliwości
i chorobliwej samodzielności, dlatego zdarzało mu się narzekać i żywić
obawy,
że Nadieżda przekroczy granice jego wolności osobistej. Czasem nie
podobała mu się też nadmierna troskliwość i objawy czułości swej
protektorki, przez
słabość jego charakteru, lęk oraz chęć zachowania jak największego pola
własnej prywatności. Do swych wad przyznał się, pisząc: Myślę w jedną stronę, a działam w inną.[3]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz