To
mogło być w 1996 r. Pewnego dnia spotkałam
swojego sąsiada z bloku, pana Tuza, który powiedział:
-
Słyszała pani to kazanie ks. Malińskiego?
-
Nie…
-
Było niesamowite. Jeszcze nie mogę dojść do siebie. Będzie powtórka. Proszę je
koniecznie posłuchać, pani Marto. (Tu pan Edward podał mi dokładną godzinę).
Mając
do swojego sąsiada zaufanie, włączyłam o podanej godzinie radio i nagrałam całą
homilię. Jej treść poruszyła mnie, więc ją potem zapisałam (z kasety
magnetofonowej) do swego dzienniczka. Dziś postanowiłam zacytować
naukę księdza dla tych, którzy czytają mojego bloga:
"Jaki jest Twój dom?"
Jaki jest Twój dom? Ciepło w nim? Nie
pytam o kaloryfery. Pięknie w nim? Nie, nie muszą na ścianach wisieć oryginalne
obrazy: Malczewskiego, Wyspiańskiego czy Wyczółkowskiego. Dobrze w nim?
Wygodnie w nim? Nie musi być sześciopokojowy. Jak w domu u Ciebie? Ciepło w
nim? Jest atmosfera miłości? Dobrze wszystkim? Ciągniesz do domu? Uciekasz ze
świata do niego żeby odpocząć, żeby uspokoić się, żeby poradzić się, żeby
odpowiedzieć, żeby wyznać, żeby wyżalić się, żeby nabrać utraconej miłości?, bo
ulica groźna, brutalna, często zła, często niebezpieczna… Jaki jest Twój dom?
Zimna piwnica, chociaż na piętrze? Zimna, chociaż kaloryfery? Ohydna, chociaż
nowe meble możeś sprawił? Nikt nie może w nim wytrzymać, w tym Twoim domu,
chociaż jeść czasem dobrze dają? Jaki jest Twój dom?
Pytam o to, bo to jest przede wszystkim Twój poligon, gdzie się rozstrzyga Twoje
zbawienie i potępienie. Bo to, że w nim jesteś, to się gdzieś rozpoczęło
dawno i Tyś się znalazł w tym ciągu miłości… Byłeś to chciał zrozumieć, że to
tak jest… Powiedziałem: to się zaczęło dawno w tym ciągu miłości, która trwa przekazywana
z pokolenia na pokolenie. To trwa. Zaczęło się…
U takiego Marka zaczęło się jak stał
przy oknie balkonowym. Miał 2,5 roku chyba i gapił się na ulicę. Mama z kuchni
woła:
-
Marek, chodź! Śniadanie na stole. Musimy wyjść za chwilę.
Nie
ruszył się.
-
Mareczku, chodź, kochanie. Śniadanie trzeba zjeść. Wychodzimy za chwilę. Trzeba
się ubrać.
Nie
dosłyszał chyba.
-
Marek! Co się tak tam patrzysz?
-
Ka-sia sto-i na przy-stan-ku
tram-wa-jo-wym. – Powiedział to jak
wyznanie miłości.
To się może zaczęło bardzo dawno… Od lat
przedszkolnych, szkolnych, licealnych. Ciągnęło się przez studia, aż skończyło
się wielką miłością. Może to tak było ewolucyjnie u Ciebie?…
Może spadło na Ciebie jak grom z jasnego
nieba:
Spóźnił się do teatru. Wtaszczył się
pomiędzy rzędy krzeseł na swoje miejsce. Klapnął, a gdy kurtyna zapadła i
światła się zaświecały, spojrzał, a koło niego siedziała dziewczyna jego życia.
Po prostu jak uderzony piorunem wiedział, że to ona - na całe życie. Nikt inny,
tylko ona.
Jakoś wkroczył w Ciebie Bóg? Jakoś
wkroczył w Twoje życie Bóg? Powiecie:
-
Jak to ksiądz mówi: „Bóg wkroczył”, a mówi o dziewczynie, ewentualnie zmieni na
chłopca?
Bądź konsekwentny. Bóg jest Miłością. Bo
mogło przejść Twoje życie bez tego. Mogłaś zostać starą panną. Mogłeś zostać
starym kawalerem. Ciekawe… Może naukowe życie? Może poświęcone pracy jakiejś
pasjonującej, zawodowej, nauczycielskiej?… Spotkałem taką jedną, cudowną
nauczycielkę idącą z końcem czerwca z bukietem, z naręczem (!) kwiatów obejmowanym
obiema rękami, zapłakaną po same uszy:
-
Co się stało? – pytam.
-
Żegnałam moją ósmą klasę.
Żegnała swoją ósmą klasę. Możesz mieć
takie życie: bogate w inne przeżycia, ale pozbawione tego elementu, o którym
mówimy.
Bóg wkroczył w Twoje życie miłością ku
drugiemu człowiekowi. Taką obłudną Twoją ku dziewczynie; taką obłudna Twoją ku
Twojemu chłopcu, nieprzytomną zupełnie, która Cię porwała jak oko cyklonu.
Wyrwała Cię z Twojego domu rodzinnego i poniosła w świat razem z nim. Na
zawsze. Na całe życie.
Kościół stał obok i patrzył się, czy to
naprawdę miłość. Pilnował Twojej miłości. Ksiądz w konfesjonale pytał Cię:
-
Ale czy kochasz? Ale czy decydujesz się na ten ślub z prawdziwej miłości? Czy nie
ma innych elementów, które by decydowały w tym względzie?
Kościół stał i przyglądał się Tobie.
Wysyłał Cię na jakieś kursy przedmałżeńskie. Niektórzy na nie narzekali, że bez
sensu, że niepotrzebne, że „po co jeszcze?”. Niektórzy je chwalili. Zależy jacy
byli prelegenci. Kościół pilnował Cię. Jeszcze przed proboszczem to „interwju”,
które zostało przeprowadzone oficjalnie w kancelarii parafialnej na to, żeby się
upewnić, czy Ty naprawdę kochasz, czy Bóg Cię nawiedził. I ksiądz spowiednik, i
ksiądz proboszcz w kancelarii parafialnej naciskali, żebyś się zreflektował,
zrewidował, przekonał, upewnił, czy to nie włosy Cię zauroczyły, czy to nie
dźwięk głosu, czy to nie oczy tylko? Czy człowiek? Czyś pokochał człowieka, czy
kawał ciała: bo on taki przystojny, bo ma taką szczękę wysuniętą, bo tak się
porusza energicznie jak mężczyzna prawdziwy. Czyś Ty pokochała człowieka, a nie
kawałek ciała? Musiałaś, musiałeś się upewnić, czy to jest miłość prawdziwa?
Powiesz:
-
A jakby ksiądz podał definicję miłości, byłoby łatwiej.
Nie
ma. To jest tzw. pojęcie proste. Tak jak nie ma definicji piękna, definicji
dobra, jak nie ma definicji prawdy, tak nie ma definicji miłości. Można sobie
tylko pomagać rozmaitymi innymi określeniami: zachwyt, zauroczenie, podziw. Ale
zawsze bezinteresowność – jak papierek lakmusowy. Bez tego nie ma miłości.
Jeżeli byś cały świat rzucił pod stopy, nie żądając nic za to, jeżeliś gotowy
wszystkie kwiaty świata dać jej, nie żądając nic za to, to jest dowód, że
kochasz. Bo jeżeli zaczynasz handlować już w tamtych czasach: „ile ty mi
uśmiechów, tyle ja tobie uśmiechów”; „ile ja ci prezentów, tyle i ja tobie
prezentów”; „ile ja tobie dobroci, tyle ty mi dobroci”; „ile ty spóźniłaś się,
tyle ja spóźniłem się”… Jak zacznie się wyliczanka, to nie to. To może być
kolega, który służy do podpowiadania: „tyle razy ci podpowiem, jak ty mi tyle
razy podpowiesz”; „odpiszę od ciebie zadanie i ja tobie dam odpisać zadanie
tyle razy”, to wtedy można tak handlować, ale to nie miłość. Miłość jest bezinteresowna.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz