Łączna liczba wyświetleń

piątek, 15 sierpnia 2014

Na drodze powołania

Jeśli w życiu na obranej przez siebie drodze pojawi się jakieś niepowodzenie, zawód, rozczarowanie, rodzaj porażki, wówczas mogą uaktywnić się w człowieku natarczywe myśli: Co byłoby, jeśli obrałbym/obrałabym inną drogę, o której też myślałem/myślałam, ale wybrałem/wybrałam odmienną? Na to pytanie trudno odpowiedzieć jednoznacznie. W obliczu weryfikacji życia i większej ilości minusów niż plusów, może też pojawić się obawa, czy spełniliśmy swoje zadanie, do którego Bóg nas predysponował. Dla niedojrzałych w wierze strach może być momentem próby akceptacji samego siebie. Podsumowanie i ocena życia w sercu człowieka są prawdą, do której niezwykle trudno mieć dystans. Ci, którym się udało oczywiście nie mają tu większych problemów emocjonalnych czy duchowych. Rozgoryczenie i zdołowanie może dopaść natomiast tych, dla których weryfikacja własnej postawy i zachowania w życiu okazała się w przeważającej części pasmem pomyłek i błędów. Nie małą rolę odgrywa tu rozpoznanie stopnia wierności swemu powołaniu. Ks. dr Marek Dziewiecki zapewnia jednak, że jeśli pomylimy się w odczytaniu otrzymanego od Boga powołania lub jeśli przestraszymy się powołania, które w sobie odkrywamy, i pójdziemy inną drogą, to i tak możemy być zbawieni! Bóg nie przestaje nas wtedy kochać. Tyle tylko, że nie idziemy optymalną dla nas drogą życia. Cokolwiek jednak dobrego czynimy na tej innej niż przygotowanej nam drodze, Bóg i tak nam błogosławi, towarzyszy nam swoją łaską i wspiera nas w trwaniu na drodze zbawienia. Tak samo, jak towarzyszy nam wtedy, gdy wprawdzie idziemy drogą, którą On nam podpowiedział, ale nie jesteśmy jej do końca wierni.[1] Bóg bowiem, jako Ojciec nieskończonego miłosierdzia, nie może karać i obrażać się na swoje dzieci za pójście przez nie inną drogą. Każdy człowiek wybiera drogę posługując się Bożym darem wolnej woli. Jego cel ukierunkowany na zbawienie może jednak zostać osiągnięty na różnych ścieżkach. Nawet na drodze nie do końca zgodnej z powołaniem można sięgać po świętość. Ludzie, którzy pomylili się w odczytaniu swego powołania, mogą być zbawieni, a nawet zostać ogłoszeni świętymi, jeśli tylko na tej innej drodze zachowują przykazania i uczą się coraz dojrzalszej miłości.[2] Czemu tak się dzieje? Na ostatniej przed rajem konfrontacji życia ziemskiego („Sąd Ostateczny”) Chrystus ukaże nam ponownie istotę życia i jądro powołania – miłość. Jeśli formą reakcji na zło jest obojętność, zło, nałóg lub samozniszczenie – to tutaj nie ma miłości wobec bliźniego ani samego siebie, na której zasadza się miłość do innych (kochaj bliźniego jak siebie samego – zob. Mt 22,39). Brak miłości to życiowy problem i główna przyczyna odczuwania beznadziejności egzystencji. Żadna przyjemność nie zastąpi miłości. Przykładowo: Gdy ktoś poprawia sobie nastrój alkoholem czy narkotykami, wtedy zaczyna mieć już dwa problemy, a nie jeden.[3]
Jeśli w naszym myśleniu, działaniu i postawie mianownikiem była i jest miłość – wszystko jest zgodne z wolą Bożą. Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie (Mt 25,35−36). W tym jest głębia życia i człowieczeństwa. Świętości nie zdobywa się bowiem przez bierną przynależność do Chrystusa, ale zaangażowaną wierność Jego nauce. Dlaczego taki scenariusz jest możliwy, mimo pomyłki w powołaniu lub błędów dnia codziennego? Ujawniają to formy radzenia sobie z upadkami, błędami, cierpieniem i próbami oraz obserwacja i weryfikacja, czy działanie w ich obliczu było obrazem zwyciężania zła dobrem, czy też zniewoleniem i trwaniem w słabości. O kapitalnej postawie przeciwstawiania się złu i dźwigania krzyża mówił św. Paweł w paradoksalnych słowach usłyszanych na modlitwie, iż moc w słabości się doskonali (2 Kor 12,9). Apostoł powiedział tak dlatego, że miał świadomość osobistej pomyłki w rozpoznaniu właściwego życia do czasu nawrócenia pod Damaszkiem (nie mówiąc o późniejszych doświadczeniach i udrękach): Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny. Oszalałem, a wyście mnie do tego zmusili! To wy powinniście wyrażać mi uznanie. W niczym przecież nie byłem mniejszy od "wielkich apostołów", chociaż jestem niczym (2 Kor 12,9−11). W związku z tym ks. M. Dziewiecki powiedział, że święty to ktoś, kto mądrze i uczciwie radzi sobie z najtwardszą nawet rzeczywistością. To ktoś, kto ma wielką władzę nad samym sobą i dlatego potrafi pokonywać słabości, którymi inni ludzie poddają się czasem bez walki. Święty to taki człowiek, do którego można strzelać – jak do Jana Pawła II – czy którego można zabić – jak księdza Jerzego Popiełuszkę, ale którego nie da się zastraszyć ani pokonać. Święty to ktoś aż tak bardzo podobny do Jezusa, że już trudno odróżnić człowieka od Boga. Święty to najbardziej arystokratyczna wersja człowieczeństwa, jaka jest możliwa w doczesności.[4]


[1] Ks. M. Dziewiecki, Jacek Dziedzina, Psycholog w konfesjonale, Wyd. M, Kraków 2012, s. 51.
[2] J.w.
[3] J.w., s. 31.
[4] J.w., s. 45.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz