Pewnego dnia Jezus powiedział: Kto nie bierze swego krzyża i nie naśladuje
Mnie, nie jest Mnie godzien (Mt 10,38).
Krzyż to cierpienie, ból, niejednokrotnie niezasłużony, jako doświadczanie
niewdzięczności lub nawet kary za uczynione dobro. W takich sytuacjach, miłując
mimo doznawanych krzywd, człowiek ukazuje najbardziej, że jego miłość jest dojrzała,
przebaczająca, najgłębsza − Chrystusowa. Takiej miłości człowiek uczy się przez
całe życie.
Jezus powiedział: Ten, kto znajduje swoje życie, straci je; ten zaś, kto traci swoje
życie z mojego powodu, znajdzie je (Mt 10,39). Tracić życie z powodu Chrystusa oznacza miłować bliźnich całym
swoim sercem, całym swoim umysłem, całą swoją duszą i ze wszystkich sił swoich.
Sensem ludzkiego życia w każdym
powołaniu jest miłość. Bez miłości człowiek nie potrafi się spełnić, czuje się
źle, przeżywa wielkie cierpienie. Głównym i podstawowym celem życia jest
pomnażanie miłości. Drogą do świętości jest drugi człowiek, ponieważ świętość
to miłość okazywana bliźnim. Dążenie do pełni miłości ma swoje źródło w Bogu.
Jego miłość do nas jest największa, jest
najgłębsza, bo nie możemy zrobić nic, aby Bóg kochał nas bardziej, ani nie
możemy zrobić nic, aby Bóg kochał nas mniej. Bóg z natury jest miłością i nie
potrafi istnieć inaczej jak kochając. Wystarczy uwierzyć w to, że Bóg dał swego
Syna Jednorodzonego, aby każdy kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie
wieczne[1]. Skoro
zaś wiem i doświadczam, że Bóg mnie zawsze miłuje, wówczas każdy dzień pragnę
przeżyć dla Niego z wielkim zapałem, zaangażowaniem i oddaniem. Wzorem i
oparciem jest zawsze Jezus, który uczy najwyższego umiłowania.
Jednak Jezus nie dla wszystkich był
Mistrzem. Dla wielu był wrogiem numer jeden, człowiekiem siejącym zgorszenie i
stanowiącym największe zagrożenie. Dlatego też Nauczyciel z Galilei opowiedział
paradoksalną i prowokacyjną przypowieść o miłosiernym… Samarytaninie, w której
wskazał, że miłości mamy uczyć się nawet od wrogów, gdy postępują dobrze,
właściwie, z serca, motywowani miłością. Biblista, ks. prof. Mariusz Rosik napisał
na ten temat m.in. taką oto refleksję: Jezus stawia jasne pytanie: „Który z tych trzech
okazał się, twoim zdaniem, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?” Odpowiedź
narzuca się sama: Samarytanin! Jednak takie słowo w ustach uczonego w Piśmie
brzmiałoby niczym bluźnierstwo. Jezus prowokuje do wypowiedzenia go, jednak
rezolutny skryba skrzętnie unika wypowiedzenia tak strasznego słowa. „Ten,
który mu okazał miłosierdzie.” – mówi. Definicja opisowa wydaje się właściwsza
niż słowo brudzące usta. Prowokacja się nie udała. Nie padło to plugawe słowo,
które nie mogło przejść przez gardło rozmówcy Jezusa. Ale pewnie w tym momencie
na ustach Jezusa pojawił się uśmiech. To najbardziej naturalna i spontaniczna
reakcja na widok wijącego się w umizgach skryby, który nie potrafi wyzbyć się
uprzedzeń. A później, jakby gwóźdź do trumny,
pada nakaz naśladowania tego zaprzańca: „Idź i czyń podobnie!” Nie wystarczy
wzruszyć się historią niesprawiedliwie pobitego człowieka. Nie wystarczy też
uronić łzę nad jego losem. Nie wystarczy wsłuchać się w szelest kartek, na
których zapisano: „Będziesz miłował bliźniego”. Nie wystarczy spojrzenie
trafnie oceniające sytuację rannego. Właściwym jej rozwiązaniem jest dopiero
dźwięk kroków w jego kierunku. Rozmówca Jezusa chciał wiedzieć, kto jest jego
bliźnim. Jezus powiedział mu, dokąd ma iść, by wiedzę tę zyskać. I nie wskazał
wcale na pobliską bibliotekę[2].
Można zatem miłować w każdym położeniu,
nawet wówczas, gdy człowiek jest obarczony różnymi kolejami losu, bolesną
przeszłością, doświadczeniami życia, uprzedzeniami, gdy przeżywa kryzys duchowy
lub pozostaje poza wspólnotą wierzących. Miłość wymaga tylko jednego: otwarcia
swego serca na drugiego człowieka. Dlatego też umrzeć za odrażającego człowieka,
zupełnie o Bogu nie myśląc, oto dowód największej miłości[3].
"Nie wystarczy spojrzenie trafnie oceniające sytuację rannego." Otóż to. Jakże to mądre słowa. Właściwie to zdanie oddaje największy sens całego artykułu.
OdpowiedzUsuń